poniedziałek, 31 grudnia 2018

„W jak głęboką samotność może człowieka wpędzić prawda” - „Śmierć Komandora. Pojawia się idea.”, Haruki Murakami. Recenzja

recenzje książek
W swojej pierwszej od pięciu lat powieści, Haruki Murakami zwyczajowo zabiera się za temat wyobcowania. Jego bohater to artysta, którego spotyka samotność, ale razem z nią pojawiają się w jego życiu wydarzenia niezwykłe.



 „By zniwelować gwałtowny strach czy cierpienie, albo przynajmniej je złagodzić, mobilizuje w pełni wszystkie uczucia i zmysłowe doznania, które ma akurat pod ręką. Tak samo tam, gdzie jest pożar, zanosi się wszystko co tylko można napełnić wodą.”

Jakbyście się czuli, mieszkając w domu legendy, człowieka, którego postać jest Wam równie bliska, co obca? Gdybyście zaczęli się obawiać, że Wasze losy potoczą się podobnie jak te nieszczęśnika z fikcji literackiej? A gdybyście mieli w domu ważny obraz niewiadomego znaczenia?
Całkiem sporo tych zagadek jak na jedną książkę...

Murakami to pisarz, który do perfekcji opanował piękne opisywanie codzienności. W pierwszym tomie „Śmierci Komandora” wprowadza nas w otoczenie japońskich gór i malarstwa, przeplata to muzyką operową i europejską kulturą, opowiadając nam życie postaci tylko z pozoru wiodącej spokojne, przyjemne życie. W rzeczywistości jest to historia tchnąca samotnością, ale też nadziejami, które pozostają w zawieszeniu; myślami na temat tego, czy człowiek nie jest przypadkiem tylko stertą prochu; odzwierciedleniem uczuć każdego wrażliwego człowieka, który oddali się na chwilę od serca społeczności, czyli miasta.


 „Można to porównać do trzęsienia ziemi powstającego głęboko na dnie morza. To świat ukryty przed ludzkim wzrokiem, nie dociera do niego światło słoneczne, innymi słowy, wielka zmiana ma miejsce na wewnętrznym terenie podświadomości. Jej efekty docierają na powierzchnię, wywołując reakcję łańcuchową i w końcu przyjmują widoczną dla nas formę.”


Niezwykle ważny aspekt tej powieści stanowi wnikliwa analiza procesu twórczego. Z racji tego, że główny bohater jest portrecistą, skupia się ona na malarstwie. Czytając o pracy mężczyzny odnosiłam wrażenie, jakby Murakami sam całe życie spędził przy płótnie - widocznym więc jest, jak wiele pracy autor włożył w odpowiednią kreację bohaterów. Nie dostajemy tylko powierzchownych informacji pokroju 'on lubił malować od zawsze, to był jego talent, który wszyscy zawsze dostrzegali' jak to było na przykład w „Art and Soul” i wielu innych powieściach, w których sztuka występowała tylko teoretycznie i pewnie na tylnej okładce. „Śmierć Komandora” to wszystkie oblicza życia artysty. Niechęć innych do jego pracy, czasem brak możliwości aby malować to, co się pragnie i rzeczywisty proces pracy malarza to istotne części tej powieści.

Przedstawiona tu historia toczy się z początku wolno, ale później coraz bardziej nabiera tempa. Rzeczywistość zaczyna mieszać się z fikcją, co przez krótki moment nawet sprawiło na mnie wrażenie, jakby za tekst wziął się jakiś mało doświadczony w pisaniu Japończyk udający Neila Gaimana. Bo choć elementy nierzeczywiste uznaje się za nieodłączną część pisarstwa Murakamiego, według mnie to z tymi emocjonalnymi warstwami autor radzi sobie najlepiej. Nieprzyzwoicie wręcz dobrze.

W dzisiejszym tekście nie będzie podsumowania emocji i refleksji, jakie towarzyszyły mi w czasie lektury, ponieważ mowa tu jedynie o pierwszym tomie powieści, którą w Polsce rozdzielono na dwie osobne książki. Jednak po jej skończeniu od razu sięgnęłam po drugą, bo zbyt się związałam z opowieścią, aby móc przerwać ją jakąś inną - niech to póki co pozostanie moją rekomendacją.





 Haruki Murakami to japoński pisarz, eseista, i tłumacz amerykańskiej literatury. Zanim został pisarzem, prowadził jazzowy klub w Tokio. Impulsem do napisania książki był dla niego mecz bejsbolowy. Pierwszą napisał w wieku 30 lat na kuchennym stole, po pracy w barze. Kiedy ,,Słuchaj pieśni wiatru" wygrało pierwsze miejsce w literackim konkursie, Haruki zajął się pisaniem na poważnie. Regularnie bierze udział w maratonach. Według The Paris Review, Murakami uważa pisanie i muzykę za wewnętrzną podróż. Pragnął zostać muzykiem, jednak nie potrafił grać na żadnym z instrumentów, i jak można się domyślić, stanowiło to pewną przeszkodę.


liczba stron: 473. Książka wydana przez wydawnictwo Muza w 2018 roku. tłumaczenie:  Anna Zielińska-Elliott. tytuł oryginału: Kichidanchogoroshi Daiichibu. Arawareru idea hen

poniedziałek, 24 grudnia 2018

Tajemnica jak z obrazka - „Mały Saj i Wielka Przygoda”, Magdalena Wiśniewska. Recenzja

książka dla dzieci
Książka Magdaleny Wiśniewskiej to tegoroczny zwycięzca konkursu Piórko, organizowanego przez Biedronkę po raz czwarty. Najpierw wybierany jest zwycięski tekst, następnie ilustracje do niego - po czym w listopadzie książka zostaje wydana. W poprzednim roku zwycięzca wyłoniony przez jury nie spełnił oczekiwań czytelników. Mimo że historia oparta była na ciekawym pomyśle, „Nieustraszony Strach na Wróble” został uznany za książkę nudną, o smętnych obrazkach. Dzisiaj jednak nie będę wyrażała własnej opinii na ten temat, i skupię się na tym, jak „Mały Saj i Wielka Przygoda” odbiega od czegokolwiek, co mogłoby zostać uznane za nudne.

Hindusi, tygrysy, maharadża. Czy każde kilkuletnie dziecko już wie, z czym wiązać ma takie terminy? Dla tych, które odgadną, że takie zestawienie dotyczy Indii, książka będzie zagłębieniem tematu i, zgodnie z tytułem, wielką przygodą. A dla tych z trudem jeszcze odnajdujących ten kraj na mapie? Na pewno poznawanie świata Hindusów przez pryzmat przygód Saja będzie fascynującym przeżyciem.

Książkę rozpoczęłam czytać z dużą dozą zapału, który nie słabnął też w trakcie lektury. „Mały Saj i Wielka Przygoda” to jedno z tych opowiadań, jakie chcielibyśmy czytać, będąc dziećmi. Dotyczy chłopca z hinduskiej rodziny, który odkrywa, że w jego domu znajdują się pewne przedmioty, które niesłusznie uznawane są za zwyczajne. Oparta na tym pomyśle historia przepleciona jest motywami z kultury Indii i dziecięcą beztroską.

Obrazków jest w tej książce bardzo wiele, tchną barwami, napełniają tekst życiem. Geometryczne, przyjemne dla oka, sprawiają, że czytanie staje się milsze. Książka ma też inną zaletę, choć nie będącą już zasługą autorów - bardzo ładnie pachnie!

Dla dziecka może to być prezent na Gwiazdkę, na pewno bardziej trafiony, niż kolejna adaptacja najpopularniejszych baśni. Moja dziecięca ciekawość do tygrysów została zaspokojona i mam tylko jedno  główne zastrzeżenie - zakończenie. Opowiadanie tak naprawdę nie ma puenty, kończy się jakby w połowie historii, czym mnie zawiodło. Zastanawia mnie również to, że nie ma tu zbyt wielu elementów, to naprawdę krótka bajka. A pamiętajmy, że brała udział w konkursie, gdzie była tylko jedną z wielu opcji. Mimo to, jest świeża i soczysta, więc możemy mieć przynajmniej pewność, że wybrana historia jest niebanalna.



Magdalena Wiśniewska to autorka, póki co, jednej książki, „Małego Saja[...]” właśnie, ponieważ laureat konkursu nie może być pisarzem. Studiowała filologię polską i historię sztuki. Interesują ją sztuka i przyroda.

Marcin Macięga jest autorem ilustracji w ksiażce „Mały Saj i Wielka Przygoda”. Na co dzień zajmuje się projektowaniem grafik. Jego pasje związane są z przekazem poprzez obraz oraz muzyką.


 

czwartek, 20 grudnia 2018

VIII Salon Ciekawej Książki - zdobycze książkowe

za zamkniętymi okładkami
W listopadzie miałam okazję po raz trzeci odwiedzić łódzkie targi książki. To wydarzenie dosyć skromne, pomimo że dzieje się w centrum Polski, gdzie dojazd z innych miejscowości jest przystępniejszy, niż choćby do Krakowa - to tam jesienią są organizowane jedne z największych takich targów w Polsce. Mimo że na wielki rozwój tych łódzkich się nie zanosi, według mnie stanowią one miłe wydarzenie w kalendarzu łódzkich imprez - po prostu dlatego, że dotyczą książek. I nawet jeśli w porównaniu z innymi targami wielkością wypadają słabo, dla mnie są umileniem listopadowego weekendu.
za zamkniętymi okładkami







 Targi łódzkie różnią się od większych ilością wydawców, wyglądem stoisk i wyborem spotkań z autorami, których jest niewielu, i są to częściej osoby zaczynające dopiero iść w stronę pisarskiej kariery, a nie o ugruntowanej pozycji - w czym nie ma nic złego, ale brak różnorodności ludzi z dalszych okolic nie przyciągnie. Jednak może taki brak tłumów jest dobry, ponieważ udało mi się zdobyć aż dwanaście interesujących mnie książek. Pewnie gdyby nie przytłoczył mnie już ich fizyczny ciężar, znalazłabym ich jeszcze więcej.











W antykwariatach udało mi się upolować „Sympatyka” dotyczącego Wietnamu, o którym tak właściwie zbyt wiele nie wiem, planowałam jednak przeczytać tę książkę.
Na „Czarci Pomiot” zdecydowałam się, ponieważ nie znam jeszcze twórczości Margaret Antwood - that's a pity. W wolnej chwili przeczytałam już kawałek tej powieści, i z trudem odłożyłam ją z powrotem na półkę, dlatego to na pewno był dobry wybór.

za zamkniętymi okładkami

Marqueza znam już za sprawą najgłośniejszej z jego powieści, „Stu lat samotności”, i to wystarcza mi aby wiedzieć, że ewentualność zawodu jest niewielka.

za zamkniętymi okładkami Bukowskiego ,mimo że mam go u siebie już jakiś czas, jeszcze dobrze nie znam. Ale coś sprawiło, że „O miłości” chciałam mieć na swojej półce.
A „Dziewczynko, roznieć ogienek” to kolejna z pozycji, którą po prostu miałam w planach. Skoro się odnalazła na targach, nie zostawiłam jej osamotnionej, tylko zabrałam do domu.
Kolejną pozycją są „Ludzie arcyludzie” Nitzschego odnalezieni na bookcrossingu i wydane przez Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego „Dlaczego kochamy?”. Czasem dawka filozofii i nauki jest niezbędna - przynajmniej niektórym, i na taką właśnie przypadłość cierpi osoba pisząca ten tekst. 
Poza tym nie mogło zabraknąć literatury skupiającej się na innych narodach i ich problemach, dlatego znalazłam też reportaż oraz książkę dotyczącą Japonii. Jeśli chodzi o tę tematykę, wolę sięgać po ebooki, ale w drugiej pozycji są piękne zdjęcia. 
Na bookcrossingu znalazłam też porzuconego (jak to inaczej nazwać w przypadku tego autora) Baczyńskiego, a na stoisku antykwariatu ukrywał się Lem. Pana Lema nic jeszcze nie czytałam, a ponieważ odkryłam ostatnio w sobie pokłady chęci sięgania po fantastykę i pokrewne jej gatunki, jego książka to lektura jak znalazł.

Na koniec mój ulubieniec, czyli Murakami odnaleziony na stoisku angielskiej księgarni internetowej. Jego już naprawdę nie mogłam zostawić - czułabym się, jakbym odeszła od przyjaciela.

Nie jestem największą fanką targów, i w przeciwieństwie do niektórych, mam co do atrakcyjności tego wydarzenia nieustające wątpliwości. Mimo to cieszę się, że przynajmniej udało mi się przywieźć do domu wiele dobroci. 

poniedziałek, 17 grudnia 2018

Zagubiony w Nowym Jorku - „The Catcher in the Rye”, J.D. Salinger. Recenzja

za zamkniętymi okładkami
„Catcher in the Rye”, w Polsce występująca jako „Buszujący w zbożu”, to powieść wzbudzająca kontrowersje do tej pory, mimo że po raz pierwszy została wydana w 1915 roku. Przed jej przeczytaniem domyślałam się jedynie (błędnie) co w niej może wzbudzać w ludziach skrajne emocje. Oglądając film „Rozdział 27”, dotyczący zabójcy Johna Lennona, na którego „Buszujący w zbożu” miał ogromny wpływ, otrzymałam nietypową rekomendację - chciałam sprawdzić, co takiego obezwładniającego jest w tej powieści. Dzisiaj mam wrażenie, jakby wszystko, co mi się na jej temat wydawało, było omyłkowe.


 „I know that it sounds mean to say, but I don't mean it mean. I just mean that I used to think about old Spencer quite a lot, and if you thought about him too much, you wondered what the heck he was still living for. [...] That's what I mean. You take somebody old as hell, like old Spencer, and they can get a big bang out of buying a blanket.


 Fabuły w „The Catcher in The Rye” nie da się opisać tak jak w przypadku większości książek, określić jej. Zadaje się, że jest tu ona jedynie tłem dla myśli głównego bohatera, do tego stopnia, że czytelnik może odnosić wrażenie, jakby wcale nie szła ona na przód. Autor dał swojemu bohaterowi miejsce wydarzeń, czas i otaczających go ludzi, ale tak nastawił całą książkę na ważność narracji samej w sobie, że wszystko inne niknie.

Holden Caulfield to wyłamujący się ze swojego otoczenia nastolatek, z którym jednocześnie utożsamia się wielu czytelników. To typowy przypadek młodego zbuntowanego człowieka, który już nie pierwszy raz zostaje wyrzucony ze szkoły. Jednak przed powrotem do domu i zbliżającymi się świętami, zaczyna błądzić po mieście, dając Nam możliwość poznania siebie jako człowieka zagubionego i cierpiącego.

„"This is a people shooting hat," I said. "I shoot people in this hat."” 

Przez liczne sceny z życia chłopców z internatu, książka ma w sobie coś bardzo chłopięcego, tę prostą perspektywę postrzegania świata, zmąconą przez trudności wieku dojrzewania. Dodatkowo narracja Holdena jest pozbawiona literackiej poetyckości, bardziej przyjmuje ton konwersacji z czytelnikiem. Poza tym szesnastolatek ma skłonności do nazywania wszystkiego 'lousy' i 'phony', a co ciekawe, Salinger przyznaje, że w jakimś stopniu jest to powieść autobiograficzna: "My boyhood was very much the same as that of the boy in the book ... It was a great relief telling people about it."


Opowieść Holdena dotyczy więc przede wszystkim brutalności chłopięcego świata, dorastania, życia w Nowym Jorku. Mimo że Holden nie mówi wprost, co mogło przyczynić się do jego zachowania, nietrudno zauważyć, że wpływ na to miała strata bliskiej osoby połączona z negatywnym odbiorem świata. Motywami i tematem, do „The Catcher in the Rye” bardzo podobna jest „Norwegian Wood”, choć jednocześnie są to powieści kompletnie różne. Do mnie bardziej trafia książka Harukiego Murakamiego, ale klasykowi Salingera również nie można odebrać uroku.



„What really knocks me out is a book that, when you're all done reading it, you wish the author that wrote it was a terrific friend of yours and you could call him up on the phone whenever you felt like it. That doesn't happen much, though. I wouldn't mind calling this Isak Dinesen up. And Ring Lardner, except that D.B told me he's dead.”


Salinger, mogę do ciebie zadzwonić?




 Jerome David Salinger (ur.1919r., zm.2010r.) znany jest przede wszystkim z powieści „The Catcher in the Rye”, która po wydaniu w 1915 roku stała się natychmiastowym sukcesem. Służył w wojsku podczas II Wojny Światowej. Jego ostatnia praca wydana została w 1965 roku. Pisarz cenił swoją prywatność, i po „Buszującym w zbożu” starał się unikać rozgłosu.

poniedziałek, 10 grudnia 2018

Wyspa szaleńców - „And then there were none”, Agatha Christie. Recenzja

And then there were none - Ten little Indians
Agatha Christie, mimo popularności, jaką cieszą się dzisiaj powieści kryminalne, wciąż pozostaje niekwestionowaną królową gatunku. Pisała książki nieprzepakowane wątkami zbędnymi, skupiające uwagę czytelnika tylko na tych poczynaniach bohaterów, które związane były ze śledztwem, a mimo to jej zagadki i tak pozostawały nierozwiązane do ostatnich stron. Mimo tych walorów, które dotyczą również „And then there were none” (w Polsce ,,I nie było już nikogo"), mi w tej krótkiej powieści przypadł do gustu przede wszystkim pomysł.

„One little Indian boy left all alone;
He went and hanged himself and then there were none.”

Niewiele osób czułoby się komfortowo, gdyby pozostawiono Nas z grupą obcych w miejscu bez wyjścia, i kiedy doskwierałby Nam brak możliwości kontaktu ze światem. Taką sytuację opisuje Christie w powieści, której bohaterowie chyba woleliby już znaleźć się na wyspie bezludnej, niż na takiej wśród innych ludzi. Może nie doskwierała im samotność, ale za to znaleźli się w domu nieodgadnionego właściciela, gdzie stali się ofiarami wyszukanej intrygi. W tej historii nikt się nawet specjalnie nie zastanawia, dlaczego morderca posługuje się wzorem z rymowanej wyliczanki dla dzieci. Oszołomieni bohaterowie, z biegiem wydarzeń w głowach zaczynają mieć jedynie czystą panikę, która pomaga w szybkim reagowaniu, ale nie w przeprowadzaniu głębokich analiz. Jedyne, co się zaczyna liczyć, to przetrwanie.Tylko kto jest mordercą, i jak w ogóle wszystkie przedstawione wydarzenia są w stanie być zaplanowane z góry przez jeden umysł?


"Remember this island when I was a kid. Never thought I'd be doing this sort of a job in a house here. Good thing, perhaps, that one can't foresee the future...'"

Jedno nie ulega wątpliwości - żeby stworzyć taką historię, Christie musiała mieć umysł genialny. Zdania na temat powieści są różne, a według mnie zarówno osoby ją chwalące, jak  i zaznaczające niepodobające im się aspekty, mają rację - wszystko zależy od naszego podejścia.
Jako jeden z mankamentów podaje się brak możliwości polubienia bohaterów, spowodowany przez niewielką ilość opisów dotyczących ich osobowości. Jak jednak pisałam wyżej, Christie skupia się na intrydze. Mogę dodać, że bardzo podoba mi się uzyskany przez to efekt - w opisach śmierci boahterów nie ma jednej wielkiej i niepotrzebnej makabry, przez którą rzadko sięgam po powieści z tego gatunku...
W każdym razie przez popularność książki, najpewniej samemu warto się przekonać o jej wnętrzu.
Po „And then there were none”, biorąc pod uwagę niestraszący trudnością język, można sięgnąć w oryginale, aby jak najlepiej wczuć się w klimat ogarniętej paniką angielskiej wyspy. To nie tylko dobry kryminał, ale też rzetelne, choć niewielkie objętościowo, studium zachowań ludzi owładniętych strachem. Christie nie zawodzi.




Agatha Christie (ur.1890 roku, zm.1976) - Agatha Mary Clarissa Miller Christie, brytyjska autorka powieści kryminalnych i obyczajowych. Napisała 66 powieści detektywistycznych i 6 romansów pod nazwiskiem Mary Westmacott; wydnano też 14 zbiorów jej opowiadań. Najlepiej sprzedająca się autorka wszech czasów - sprzedano ponad dwa miliardy egzemplarzy jej powieści. „And there were none” to najlepiej sprzedająca się na świecie powieść kryminalna. Twórczyni detektywa Poirot'a.

 


poniedziałek, 3 grudnia 2018

Koszmary codzienności - „Księga Jesiennych Demonów”, Jarosław Grzędowicz. Recenzja

Z jakimi trudnościami przychodzi Wam się mierzyć na co dzień? Choć każdy człowiek jest wyjątkowy, a jego umiejętności radzenia sobie z cierpieniem różne od tych innych ludzi, to w gruncie rzeczy gdyby wszystkie problemy, z jakimi mierzą się ludzie na świecie, włożyć do jednego worka, wcale nie byłby on aż tak bardzo wypchany...
Lęki, słabości, kłopoty po nieprzemyślanych decyzjach, braki w wyglądzie, charakterze i portfelu, zły sposób myślenia, trudności z dostosowaniem się do sytuacji, zła praca, brak pracy, samotność, przemoc, strata, uzależnienia, źle układający się związek, inność, choroby, wojna, terroryzm, głód.
Widzicie, wcale nie jest ich aż tak wiele. Tak właściwie każdą rozterkę można podpiąć pod któryś z powyższych problemów. A mimo to nawet jeden z nich jest Nas w stanie popsuć. Skrada się i któregoś dnia odbiera reszki szczęścia, lub też spada na człowieka z tupetem, odbierając mu dech w piersiach.
I Jarosław Grzędowicz, korzystając z Naszego współistnienia z problemami obu rodzajów, opisuje je w pięciu opowiadaniach, znajdujących się w całkiem przyjemnie zatytułowanej książce, czyli w „Księdze Jesiennych Demonów”.



„Są rzeczy, które przychodzą z wyższego świata i takie, które wychodzą z niższego. Choroby, niefart, kursy walut. Tak było, jest i będzie. Nie ma znaczenia, czy siedzisz w szałasie, jaskini, czy apartamencie. Dżungla jest wszędzie tam, gdzie ludzie.”


Które problemy Grzędowicz wybiera z worka, aby uczynić z nich główne motywy swoich prac? Gdybyśmy mieli zastąpić nimi tytuły opowiadań, byłyby to kolejno:
Braki w portfelu i brak pracy”,

„Zła praca, inność i trudności z dostosowaniem się do sytuacji”,

„Źle układający się związek, uzależnienia, przemoc i kłopoty po nieprzemyślanych decyzjach”,

„Zły sposób myślenia, braki w portfelu, źle układający się związek”

„Strata i samotność”.

Jednak to, że jestem w stanie w ten sposób te opowiadania opisać, nie sprawia, że nie ma w nich niczego więcej ponad wymienione wyżej słowa. Wręcz przeciwnie. Wyobraźcie sobie, jaki efekt można otrzymać, kiedy takie czynniki wymieszamy z porządną dawką fantazji. A jeśli jeszcze nie potraficie tego wyraźnie w głowach zobaczyć, nic straconego - wystarczy sięgnąć po książkę.

Autor z wplątywaniem swoich szalonych konceptów w życia zwykłych ludzi radzi sobie z drobnymi potknięciami, które czytelnik jest w stanie wybaczyć na rzecz przeżycia wielkiej, a nieraz i mniejszej, mieszczącej się na terenie jednego domu, przygody. Opisy są żywe, jednak ominęła je wulgarność, na którą czasem wpadamy przy czytaniu opowieści z pogranicza horroru. Możemy się jednak spodziewać języka, który jest bardzo ironiczny, a dodatkowo sposób myślenia przedstawiony na kartach książki jest często przepełniony wszelką negatywną perspektywą - i choć wiem, że bohaterowie przechodzili przez ciężkie okresy, mam wrażenie, że Jarosław Grzędowicz po prostu jest jednym z tych pisarzy, którzy bez dużej dozy sarkazmu się nie obejdą.


„Nie wiem, dlaczego tak wszystko komplikujecie. Głównie robicie te rzeczy, których wcale nie chcecie. I tak przez całe życie. A potem tego żałujecie. Ciężko być człowiekiem.”

Niezależnie od tego, czy sami toniecie w kłopotach, i książka ma być dla Was od nich ucieczką, czy też po prostu jesteście fanami fantastycznych opowieści, z którymi miło spędzić można mgliste, jesienne dni, „Księga jesiennych demonów” może się okazać lekturą idealną.



Jarosław Grzędowicz to polski pisarz, który zadebiutował w 1982 roku - w tygodniku Odgłosy ukazało się jego opowiadanie, „Azyl dla starych pilotów”. Jest autorem 4-tomowego cyklu „Pan Lodowego Ogrodu”. W latach 1993-2001 był redaktorem naczelnym czasopisma FENIX. Do tej pory wydano osiem jego książek.