poniedziałek, 16 września 2019

Relacja pełna pasji... i nieporozumień - „Kusząca Pomyłka”, Vi Keeland. Recenzja

za zamkniętymi okładkami
Vi Keeland jest znaną amerykańską pisarką, a fani autorki z entuzjazmem przyjmują wiadomości o jej kolejnych powieściach. Niedawno na język polski została przetłumaczona „Beautiful Mistake”, która już 18 września będzie miała swoją premierę pod tytułem „Kusząca Pomyłka”. Powinniśmy się na nią skusić widząc ją w księgarni, czy raczej lepiej przez pomyłkę nie uznać jej za wartą przeczytania?

Głównymi bohaterami są Rachel i Caine i to właśnie oni na zmianę odgrywają role narratorów w tej książce. Ich znajomość rozpoczyna tytułowa pomyłka - Caine widzi w obcej dziewczynie znajomą, a ona zakłada, że mężczyzna jest byłym jej przyjaciółki. Dlatego relacja tych dwojga zaczyna się od wyzwisk i nieporozumień, które zresztą obecne w niej będą jeszcze przez długie tygodnie. Bo ciepłe uczucia do kogoś to nie wszystko, gdy ludzi łączy relacja profesor-asystent, gdy jedna ze stron nie chce się zaangażować, a do drugiej próbuje wrócić człowiek, który kiedyś był jej drogi.
Sprawy oczywiście nie ułatwia też pracujący z Rachel w barze gliniarz, który pragnie czuwać nad jej szczęściem i odpychać od niej każdego mężczyznę, który mógłby ją skrzywdzić... Żartuję, Charlie nie jest zbyt groźną postacią, za to z pewnością bardzo sympatyczną.

Czasem spotykamy odpowiednią osobę, ale niesprzyjające okoliczności nas od niej odpychają - „Kusząca Pomyłka” przedstawia właśnie taką historię. Czy to w ogóle możliwe, żeby ta burzliwa, namiętna relacja dobrze się skończyła? A co jeśli dołożymy do tego fakt, że fabuła tej powieści nie porusza się jedynie w kierunku przyszłości, ale sięga też do bolesnej przeszłości bohaterów?

Okładka nie kłamie - powieść jest bardzo wciągająca, w dodatku właściwie bez żadnych mankamentów. Styl Vi Keeland jest lekki, autorka nie zajmuje czytelnika niczym, co zbędne; dużo tu akcji i dialogów, do tego dochodzi niespodzianka, której się nie spodziewałam. Klimatem książka przypomniała mi o dwóch przeczytanych dawno powieściach Mii Sheridan -  wydarzenia pełne emocji i z pozoru lekka fabuła, która jednak skrywa coś mrocznego pod powierzchnią.
Podobało mi się zachowanie bohaterów, o co czasem trudno w powieściach z tego gatunku. Ich relacja nie opierała się jedynie na pięknym wyglądzie obojga, ale przede wszystkim na spędzonym razem czasie i dzieleniu się ze sobą uczuciami.

Mimo pozytywów, odnoszę również wrażenie, że „Kusząca Pomyłka” jest... Dobrym produktem. Takim dopracowanym, mającym nas cieszyć, o znanych schematach. Tak jakby autorka porządnie wyuczyła się instrukcji „jak dobrze napisać historię” i na tej bazie tworzyła wciągające książki. Nie wydaje się to być niczym  złym , ale... Dla kogoś, kto przywykł do odważnych pisarzy, którzy próbują swoich sił w ciężkich formach, rzucają sobie wyzwania, z których czasem wychodzą zwycięsko, a czasem pisząc słabą książkę, Vi Keeland idzie na łatwiznę. Nie jest to jednak wada powieści, jedynie moje spostrzeżenie. Myślę poza tym, że żeby pisać z taką lekkością trzeba mieć wiele talentu, nie tylko odpowiednie wskazówki.

Czas spędzony z „Kuszącą Pomyłką” był udany, radosny, a z pewnością nie wkradła się w niego żadna nuda. Prawie wcale nie czytam romansów, jest to dla mnie raczej gatunek, z którym się stykam w ramach eksperymentu. Potrafi nas z łatwością przenieść w nowy świat, tym samym dystanując nas od codzienności, często można się przy nim pośmiać...
Jeżeli Wam tego brakuje, możecie sięgnąć po książkę Vi Keeland.



Za możliwość przeczytania książki dziękuję wydawnictwu Kobiecemu.



Vi Keeland to pisarka bestsellerów. Jej książki są obecnie tłumaczone na dwadzieścia sześć języków. Kocha podróże, a jej ulubionym miejscem jest greckie Santorini. Będąc w szkole nienawidziła przyrody, a poślubiła nauczyciela tego przedmiotu. Mieszka w Nowym Jorku z mężem i trójką dzieci.


tłumaczenie: Sylwia Chojnacka, liczba stron: 370, wersja angielska pierwszy raz wydana w 2017 roku

poniedziałek, 2 września 2019

W cieniu własnych emocji - „Ja, borderline i terapia”, Agnieszka Rosińska. Recenzja

za zamkniętymi okładkami

Choroby psychiczne to temat, który stosunkowo często pojawia się w powieściach i w kinie fabularnym. Bo jeśli wykorzystany zostaje taki motyw, możemy liczyć na nieszablonowych bohaterów - w końcu chora osoba odbiera świat inaczej niż inni. Najczęściej jednak takie postacie są fikcyjne. Dlatego to wyjątkowe, kiedy człowiek, o którego zmaganiach z chorobą czytamy, jest prawdziwy. Tak jest w przypadku niewydanej jeszcze książki „Ja, borderline i terapia”.

„Odkąd pamiętam, zawsze darzyłam się nienawiścią, zawsze zachowywałam się w ten sposób. To był mój sposób na życie.”

Poznajcie Rudą. Miała ciężko w życiu, jak zresztą wielu z nas... Tylko że na każdego różne wydarzenia oddziaływają z różną siłą. A kiedy w życiu dzieje się coś naprawdę niepokojącego, a wsparcie od najbliższych nie nadchodzi, zaczynamy poważnie cierpieć. W człowieku przez lata coś pęka, psuje się; nierozwiązane konflikty z przeszłości wcale nie znikają, a jedynie głęboko się w nas chowają. Psychika się zmienia, co potrafi być dla nas szczególnie wyniszczające, jeśli nie jesteśmy w stanie na te zmiany spojrzeć z dystansem. Wtedy nie widzimy przyczyn destrukcyjnych zachowań, a jedynie same ich katastrofalne skutki - zniszczenia w obrębie naszych relacji, stosunków w pracy. Całą winę za wszystko, co złe, bierzemy na siebie. Życie nie jest już miłym doświadczeniem, stajemy się podwładnymi naszych poplątanych emocji. A ponieważ niczyje życie nie powinno tak wyglądać... Trzeba szukać pomocy. Na przykład u terapeuty.

Dużą część tej książki stanowią właśnie opisy terapii. Zdiagnozowanej z zaburzeniami borderline i depresją kobiecie nie od razu udaje się trafić na właściwą osobę - z początku musi zmieniać terapeutów, aż natrafia na Dagmarę. To jednak dopiero początek.
Jako osobie z borderline, autorce trudno jest zbudować relacje z terapeutką; kiedy zaczynają być zbyt bliskie, chora kobieta pragnie się wycofać. Przeciwna terapii rodzina również się od niej odwraca. Każdy przecież sam powinien wziąć się w garść i radzić z własnymi problemami...
Czy Agnieszka zawalczy o siebie i wytrzyma do końca terapii?

„Chodzi o to, żeby zrezygnować z takiego oczekiwania, że inni będą mnie wspierać. No bo nie będą.”

Myślę, że książka „Ja, borderline i terapia” jest odpowiednią lekturą dla wielu osób. Zarówno dla borykających się z różnymi zaburzeniami, jak i dla chcących się dowiedzieć więcej o schematach rządzących naszym myśleniem.
Przyznam szczerze, byłam bardzo zaskoczona, kiedy dowiedziałam się, że osoba, która w oczywisty sposób sobie nie radzi z trudnymi przeżyciami i emocjami, jest zniechęcana przez najbliższych do podjęcia leczenia. Tyle się mówi o tym, aby nie lekceważyć chorób psychicznych, a jednak historia opisana w tej książce jest dowodem na to, że w Polsce czeka nas jeszcze długa droga, aby niektórzy ludzie uświadomili sobie, że trzeba mieć do tej kwestii poważne podejście.
Ale paradoksalnie to, że terapia autorki spotkała się z takim negatywnym odbiorem, dodaje książce wartości. Bo przekazuje innym leczącym się informację, że jeżeli sami mają taki problem, nie są jedynymi, których to spotyka. Nie zawsze możemy liczyć na wsparcie innych. Sami musimy być sobie podporą w działaniu.

Sam tekst jest napisany w formie dziennika. To przyjemna dla czytelnika, lekka forma, z równie lekkim stylem pisania autorki. Jednak trochę jest w tej książce zamieszania, nie mamy podanych dat czy innych wyznaczników czasu. Nie wiemy przez to między innymi, ile tak naprawdę trwała terapia.
„Ja, borderline i terapia” bardziej niż na wydarzeniach z życia autorki skupia się na jej emocjach, tych towarzyszących podczas jej leczenia, jak i w życiu codziennym. Ten fakt sam w sobie nie jest zły, ale w pewnych fragmentach książki proporcje emocje-życie zostają według mnie znacznie zachwiane. Ciężko się skupić na historii, kiedy ciągle czytamy o emocjach, a prawie wcale nie dowiadujemy się, czym zostały wywołane.

W trakcie czytania poznajemy trudności życia z osobowością z pogranicza z pierwszej ręki. Szczerą historię o drodze do zdrowia, która nie jest prosta - bo kiedy Ruda robi krok do przodu, borderline zaraz każe jej zrobić krok w tył. Jednak czasem nie o to w całym leczeniu chodzi, aby choroba zniknęła, ale aby nauczyć się z nią żyć.

Za możliwość przeczytania książki dziękuję autorce.


Agnieszka Rosińska to osoba pasjonująca się psychologią, chętnie niosąca pomoc innym. Rolę takiej pomocy ma również spełniać napisana przez nią książka, opowiadająca o jej własnych zmaganiach z chorobą. Zodiakalny baran. Niepoprawna marzycielka.  Lubiąca wyzwania i adrenalinę typowa borderka. Matka i żona.

czwartek, 29 sierpnia 2019

Zmagania z czytaniem po niemiecku - „Niemiecki. Wzory wypracowań i słownictwo”. Recenzja

za zamkniętymi okładkami język niemiecki

Kiedy uczymy się języka, wyznaczamy sobie różne cele. W końcu poświęcamy swój czas po to, żeby pewnego dnia móc się nim swobodnie posługiwać, rozumieć artykuły, swobodnie słuchać radia. Mnie bardzo zależało na poprawie swojego rozumienia tekstu czytanego i „Niemiecki. Wzory wypracowań i słownictwo” sprawdził się w tym celu idealnie.

Czy ktoś z Was sięgnął kiedyś po książkę, która miała być przystosowana do umiejętności uczących się na danym poziomie, a okazała się zbyt trudna?
Mnie się tak nieraz przytrafiło. Wydawca bierze trudną książkę, na marginesie pisze tłumaczenia niekończących się niezrozumiałych wyrazów i myśli, że to ogromna pomoc. Tymczasem czytanie staję się przez to jedynie niewiele prostsze.
Na początku przygody z językiem ledwie jeszcze rozumiemy samą konstrukcję zdań, takie wielokrotnie złożone są dla nas nie do pojęcia.
Myślisz sobie: skoro nawet przygotowane specjalne "pod nas" materiały okazują się za trudne, to może by tak porzucić całą tę naukę i dołączyć do klubu ludzi tłumaczących swoje braki w wiedzy nie znam niemieckiego, bo to język wroga?

Zapewne nie takiego finału pragniemy, gdy zaczynamy się czegokolwiek uczyć. Dlatego kiedy jeszcze bardzo niepewnie czytamy w obcym języku, dobrze oswajać się z tekstami, które przetłumaczone są zdanie po zdaniu na znany nam język, tak aby móc się oswoić z pewnymi konstrukcjami przy ich jednoczesnym pełnym zrozumieniu. Taki właśnie zabieg wykorzystano w „Niemiecki. Wzory wypracowań i słownictwo”.

Książka skierowana jest przede wszystkim do osób, które chcą zapoznać się z gotowymi tekstami w języku niemieckim - rozprawkami, recenzjami, opisami czy nawet opowiadaniami. Każda z prac ma temat, jest nie dłuższa niż dwie strony i stoi przy niej polskie tłumaczenie. Dodatkowo za nią pojawia się słownik z wyrazami, które mogą zostać uznane za bardziej skomplikowane.

Podoba mi się nie tylko sama forma, ale też treść książki. Wybrane przez autorów tematy są ciekawe, często nieco bardziej wymyślne, niż te, które dostaniemy do napisania w szkole czy na egzaminie - ale hej, to mają być tylko przykłady, które z przyjemnością przeczytamy.

A jak efekty? Tę książkę przerobiłam około dwóch miesięcy temu. Po jej przeczytaniu byłam w stanie stwierdzić, że mój zasób słownictwa i ogólne rozumienie niemieckiego uległy znacznej poprawie. Potem mogłam już sięgać po bardziej wymagające teksty, bo dzięki książce poznałam powtarzające się często zwroty i konstrukcje.

Mimo że książka nie jest kursem i nie pojawiają się tu żadne ćwiczenia, to stanowi ona zbiór prac, z którym bardzo miło się uczy.

Kupując książkę możemy też skorzystać z załączonej płyty, na której znajduje się książka w formacie PDF, a także dwanaście plików z nagraniami rozmówek polsko-niemieckich o różnej tematyce.

czwartek, 15 sierpnia 2019

„Pewnego razu... w Hollywood”. Dziewiąty film Quentina Tarantino

Ten film wyczekiwany był przez wielbicieli kina, fanów twórczości Tarantino i... mnie. Na to dzieło czekałam pewnie z rok. Wszystko za sprawą jednego z wątków, jaki miał być w nim poruszony. I mój entuzjazm nie osłabł też po przedpremierowym seansie, po którym moje myśli wciąż krążyły wokół tej historii, odtworzonej przez m.in. Brada Pitt'a, Leonardo DiCaprio i Margot Robbie.

Znalezione obrazy dla zapytania once upon a time in hollywood

Pewnego razu... pod koniec lat sześćdziesiątych poprzedniego wieku.
Pewnego razu... w życiu pomniejszych gwiazd Hollywood.
Pewnego razu... w sąsiedztwie zamieszkiwanym przez Romana Polańskiego.
Pewnego razu... w środowisku hipisów.
Pewnego razu... Kiedy świetny reżyser spotkał się z najlepszymi aktorami, aby przed oczy widzów trafił dopracowany, pełen specyficznego humoru film.

Dziewiąty film Quentina Tarantino można nazwać komentarzem do zmieniającego się świata kina, bo w dużej mierze na tym oparta jest przedstawiona w nim historia. Jest poza tym wszystkim tym, o czym napisałam powyżej. Ale to też wiele emocji, zaskakujących scen i umiejętne pomieszanie fikcji z rzeczywistością.

Gdzie ta rzeczywistość? Zostaje nakreślona w postaciach Sharon Tate i Romana Polańskiego (zagranego zresztą przez Polaka - Rafała Zawieruchę); dlatego jeśli po przeczytaniu nazwiska aktorki przychodzi Wam do głowy jedynie jej ładna buzia lub pustka, to aby szerzej zrozumieć film, przed lub po jego obejrzeniu należy się przynajmniej krótko zapoznać z jej biografią.
Ale to nie jedyne osoby ze świata kina, które Tarantino postanowił wprowadzić do swojego filmu. Niektóre sceny z „Pewnego razu...” już wzbudziły wiele kontrowersji... Spróbujcie po obejrzeniu filmu wpaść na trop, o który moment może chodzić - ja bym się nie spodziewała, że właśnie ten jeden fragment wywołał sporo medialnego szumu. O co chodzi? Jeśli będziecie ciekawi, na pewno natraficie po krótkich poszukiwaniach na informację w internecie.

Kalifornia nie jest jedynie pięknym stanem pełnym osób, którym się powodzi, bo tam gdzie ogromny sukces, mieszka też upadek. I „Pewnego razu...” przedstawia ten problem, wykorzystując do tego fikcyjne, szybujące w dół kariery aktora i kaskadera. Żadnemu z mężczyzn nie można wmówić braku temperamentu, a historii szablonowości. Film nie bazuje na tanich chwytach, które z pewnością podekscytują widza - Tarantino sięga po własne środki, które czynią dzieło ciekawym, świeżym i po prostu innym.

Na sali kinowej widzowie reagują różnie: wzdychają, bluźnią, śmieją się, płaczą. Czasem wszystko na raz. Według mnie film wywołuje takie wyjątkowe emocje, bo podczas seansu dostajemy różne skrawki z życia mieszkańców Hollywood, które z pozoru ledwie się łączą. Kiedy jednak zaczynamy dostrzegać między nimi głęboką spójność, kiedy film gra całym sobą, muzyką, każdą mimiką aktora, żartem, nawiązaniem do przeszłości, które wiemy, że musi mieć jakieś znaczenie, wtedy zaczynamy go czuć. I to „czucie” się z nas... wylewa.

Ten film ma w sobie wyraziste sceny, a jednocześnie zrównoważony jest subtelnością postaci takich jak Sharon Tate czy występującym w pewnym momencie utworem, wyróżniającym się na tle innych. Ważny jest też przekaz, konkluzja, która się dla mnie wyłania po obejrzeniu całego filmu. Ale o tym może porozmawiajmy innym razem... Kiedy i Wy już pewnego razu będziecie w Hollywood.

poniedziałek, 5 sierpnia 2019

Na ile sposobów można skrzywdzić człowieka? - „Na południe od granicy, na zachód od słońca”, Haruki Murakami. Recenzja

za zamkniętymi okładkami
Tytuł „Na południe od granicy, na zachód od słońca” nawiązuje do pewnej piosenki i choroby mężczyzn mieszkających na Syberii. Sama historia w niej ukazana dotyczy natomiast Hajime, którego imię oznacza „Początek”. I być może to sprawiło, że życie Japończyka prześladowały momenty, w których stwierdzał, że trzeba porzucić przeszłość i zaczynać wszystko od początku.

Nietypowe imię bohatera może poza tym podkreślać jego wyobcowanie. Ale bycie innym od reszty nigdy nie jest aż takie straszne, kiedy mamy obok siebie tę jedną osobę, która też wyróżnia się z tłumu. Dlatego dorastający Hajime znalazł sobie kulawą przyjaciółkę, niemogącą robić tego, co inne dzieci. Shimamoto spędzała z nim czas, wprowadziła w świat muzyki, ale przede wszystkim... przez lata nie dawała o sobie zapomnieć.

Czym jest cierpienie? Melancholią, tęsknotą, pustką, samotnością... Hajime próbuje zbudować sobie dobre życie, ale te uczucia wciąż mu towarzyszą. Dają się łatwo zagłuszyć, a ich moc słabnie, kiedy mężczyzna poznaje kolejne kobiety i odnosi sukcesy. Jednak w którejś chwili cierpienie zawsze wypływa na powierzchnię. A wtedy nie jest ważne, czy życie z wierzchu wygląda na kiepskie, czy udane. Wtedy wszystko się skomplikuje. I pewnie znowu będzie trzeba zaczynać od początku.
Jednocześnie ciągle nam w tej historii towarzyszy wrażenie, że gdyby nie jeden błąd, tego ciągłego uciekania by w ogóle nie było.

Główny bohater cierpi, choć nie jest typową ofiarą losu zasługującą na nasze współczucie; takie uczucie wywołują w nas raczej krzywdzeni przez Hajime ludzie. Mężczyzna nie kieruje się bowiem dobrem bliskich, a własnymi impulsami, przez co rani innych, a przy okazji i siebie.
Mimo to nietrudno jest nam siebie w Hajime dopatrzeć. Bo kto z nas nie tęsknił za dawną znajomością, która się urwała? Kto nie żałował... Pustki w czasie i pustki w sercu? Niezależnie od okoliczności rozstania, jeżeli tylko ktoś nie zastąpi nam miejsca osoby, która dawniej była blisko nas, zawsze będziemy za nią tęsknili. Tym większy ból, im ważniejszy był dla nas utracony człowiek. A dla Hajime Shimamoto była jedyną osobą, która kiedykolwiek go naprawę rozumiała.

Dla Murakamiego ważna jest kwestia czasu. Jest on dla niego zagadką, którą często próbuje w swoich powieściach rozwiązać. Miałam z tym do czynienia na przykład w „Śmierci Komandora, kiedy to pojęcie się w pewien sposób zniekształcało, było płynne. Za to w „Na południe...” czas przypomina bohatera, który pojawia się przy każdej nieszczęśliwej sytuacji. Murakami idzie w stronę typowego „Chwytaj chwile, doceniaj ludzi, bo potem będzie za późno”, ale robi to w specyficzny sposób. Przedstawia raczej sytuacje, w których z niepokojem dostrzegamy, że na pewne rzeczy już nie wróci czas i nie jest to od nas zależne. Już miały w nim miejsce inne wydarzenia - i nic tego nie zmieni. Ta świadomość pozostawia chłód w sercach bohaterów, rani ich jak mroźne igiełki. Bo „Ten czas istniał tylko wtedy, tylko tam”.

W powieści podobał mi się również temat pracy i pieniędzy, przy okazji którego wytknięte zostaje, że sama ciężka praca rzadko wynagradza nas wielkim majątkiem. Do tego potrzeba szczęścia, ale najczęściej po prostu oszustwa, przekrętu. Nie jest to najważniejsza kwestia w powieści, ale jednak rzuciła mi się w oczy. Była jednym z wielu elementów, przez które Hajime czuł, że rzeczywistość, w której żyje, pełna jest obłudy.

Być może nie przeczytacie tej książki, albo też będziecie mieli po niej zupełnie inne myśli, niż ja, dlatego ja Wam to powiem - coś z tej powieści bardzo istotnego. Pamiętajcie: udane życie nie jest synonimem szczęścia.


Haruki Murakami to japoński pisarz, eseista, i tłumacz amerykańskiej literatury. Zanim został pisarzem, prowadził jazzowy klub w Tokio. Impulsem do napisania książki był dla niego mecz bejsbolowy. Pierwszą napisał w wieku 30 lat na kuchennym stole, po pracy w barze. Kiedy ,,Słuchaj pieśni wiatru" wygrało pierwsze miejsce w literackim konkursie, Haruki zajął się pisaniem na poważnie. Regularnie bierze udział w maratonach. Według The Paris Review, Murakami uważa pisanie i muzykę za wewnętrzną podróż. Pragnął zostać muzykiem, jednak nie potrafił grać na żadnym z instrumentów, i jak można się domyślić, stanowiło to pewną przeszkodę.

tytuł oryginału: Kokkyo-no minami, taiyo-no nishi, tłumaczenie z angielskiego: Aldona Możdżyńska, pierwsze wydanie (japońskie): 1992, liczba stron: 231

czwartek, 1 sierpnia 2019

Thirty Seconds to Mars w Dolinie Charlotty, czyli jedyny koncert z pierogami. Relacja


W tytule mogłabym też napisać parę innych rzeczy, bo koncerty Thirty Seconds to Mars składają się z wielu niepowtarzalnych elementów. Ci, którzy wychodzą z nich zawiedzeni, martwią się pewnie tylko o to, że... Tym razem nie udało im się dostać na scenę. Albo że był problem z ochroną (co niestety zdarza się zbyt często, choć z mojej perspektywy w tym roku było w porządku).


Thirty Seconds to Mars wiedzą, czym jest show. Blisko 10 tysięcy fanów doskonale bawiło się w czwartek (25 lipca) w Dolinie Charlotty. Zobacz fotogalerię
źródło: https://gp24.pl/


Amerykański zespół Thirty Seconds to Mars jest już na drugiej trasie koncertowej z wydaną w 2018 roku płytą AMERICA. Jeśli ja miałabym oceniać, to powiedziałabym, że na wyjście nowych płyt musimy czekać stosunkowo długo. Wpływ na to może mieć Jared Leto, wokalista zespołu i aktor, który pomiędzy wydawaniem albumów pracuje na planach filmowych... Z pewnością jest to ostatnia osoba, której można zarzucić brak pracowitości.
Każda z pięciu płyt zespołu jest inna, przez co w środowisku fanów tak właściwie zawsze  da się słyszeć jęki pokroju "to już nie ten zespół, co dawniej". Niektórzy nie są w stanie zaakceptować nowych dźwięków i  postępującego odchodzenia zespołu od rocka. Ale pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają. Na przykład energia i emocje, jakie czuć podczas każdego z ich występów.

25 lipca, pomniejszony o gitarzystę zespół wystąpił w amfiteatrze w mieszczącym się nieopodal Słupska kompleksie Dolina Charlotty. Miejsce było niespodziewaną odmianą od stadionów, na których Thirty Seconds to Mars dotychczas w Polsce występowali. I choć niektórzy mieli obawy, koncert nas pozytywnie zaskoczył. Kameralność, nagłośnienie chwalone przez osoby zajmujące miejsca wyżej, brak ścisku chwalony przeze mnie i innych stojących pod sceną. Na stadionie byłoby o to trudno...

Ostatnia piosenka. Zespół razem z tłumem fanów.

W trakcie koncertu pojawiło się wiele piosenek z ostatniej płyty, ale zespół wrócił też do drugiej, grając ukochaną przez wielu piosenkęThe Kill”. Usłyszeliśmy też aż sześć utworów z albumu „This is War”. Do przewidzenia były kawałki, w trakcie których można było zatańczyć z zespołem na scenie - standardowo były to „Rescue Me” i „Closer To The Edge”.
Krótkie wyjaśnienie dla niewtajemniczonych: jeśli stojąc w tłumie zwrócimy sobą uwagę Jareda lub Shannona (perkusisty), istnieje prawdopodobieństwo, że Jared wskaże na nas ręką i wypowie magiczne słowa „Yes, you”, dzięki którym w trakcie utworu granego na końcu będziemy mogli być na scenie, a nie przed nią. To teoria.
W praktyce po usłyszeniu „Yes, you” czeka Was jeszcze wiele przeszkód. A tu ochrona nie chce Wam pomóc przejść przez barierki i nie możecie iść do upragnionego miejsca. A tu ludzie wśród publiczności są niemili i nie mają najmniejszego zamiaru umożliwić Wam wydostania się z tłumu. Zawsze się to niektórym przytrafi, ja na krakowskim koncercie w poprzednim roku również miałam ten problem. Ale takie sytuacje chyba już dawno przestały fanów dziwić.


Shannon Leto i jedyna śpiewana przez niego piosenka na albumie AMERICA - Remedy

Jednak możliwość wejścia na scenę nie była jedyną rozrywką. Miłość zespołu do polskich pierogów jest powszechnie znana, a w tym roku dodatkowo potwierdzona poprzez ich gest, jakim było rozdawanie pierogów publiczności. Pieroga dostałam też ja, choć przez energiczne wymachiwania ludzi spadł on na ziemię i pobrudził się piachem. Do domu przetransportowany został w etui na okulary i w tej chwili stanowi zamrożoną pamiątkę.
Bardziej niż pierogi zaskoczyły mnie jednak koła do pływania w kształcie jednorożców, które spadły na nas w trakcie „Hail To The Victor”. Zupełnie się ich nie spodziewałam, a przez sekundę byłam nawet wystraszona, bo nie wiedziałam, co się dzieje.
Miłe było również podejście Jareda, który na początku koncertu zwrócił się do ludzi stojących wyżej słowami brzmiącymi mniej więcej „If you want to come down, you have my permission. Just be kind to each other, be gentle”. Z tego powodu wiele osób mogło się w trakcie występu znaleźć bliżej zespołu, niż było to możliwe na początku, po wejściu na sektor.

A co nas nie zaskoczyło? Strój i buty Jareda Leto, który na koncerty i na co dzień, nie licząc występu w Łodzi poprzedniego roku, zawsze zakłada dziwne ubrania, z założenia kompletnie do siebie nie pasujące. Dobry kontakt zespołu z publicznością. Ochrona, która miała zagwozdkę, jak wpuścić ludzi do środka. Wybranie przez organizatora supportu, który nie był w guście większości zgromadzonych ludzi.
Będąc na piątym koncercie Thirty Seconds to Mars byłam poza tym pewna, że zobaczę parę osób, które widzę na każdym koncercie. Nie zawiedli mnie. Publiczność zawsze się zmienia, a jednak tłum stojący pod samą sceną jakoś nigdy nie przeszedł gruntownej przemiany.

Confetti na Closer To The Edge
 
Dolina Charlotty z pewnością pozostanie w mojej pamięci miłym miejscem, w którym spotkałam sympatyczne osoby i przeżyłam niezapomniane chwile. Co prawda zespół nie przywitał się z nami, kiedy po koncercie wraz z kilkoma osobami szliśmy obok ich samochodów, licząc na zobaczenie choć cienia ich uśmiechu, ale zgorzknienie nie trwało długo. Bo dzięki temu wieczorowi po raz kolejny przekonałam się, ile muzyka daje szczęścia i jak jest w stanie połączyć ludzi. Poza tym... Dobrze jest iść na koncert i być pewnym, że rozczarowania nie będzie...


Wszystkie zdjęcia z wpisu, jeśli nie zaznaczyłam źródła, zostały zrobione przeze mnie.

poniedziałek, 29 lipca 2019

O drodze ku przeznaczeniu - „Nie opuszczaj mnie”, Kazuo Ishiguro. Recenzja

za zamkniętymi okładkami
Czasami jesteśmy w stanie książki przewidzieć. Rzadko się nad tym zastanawiamy... o ile nie chodzi o kryminał. Tam zakończenie odgrywa ważniejszą rolę niż w innych powieściach. Ale kiedy mówię "książka", mam na myśli całą lekturę. Gdzieś w naszej głowie, czytając tył okładki, tworzy się domniemany obraz fabuły, narracji...
Jednak niektóre powieści są mniej oczywiste. Mogą dotyczyć elementów, z którymi często się stykamy, ale gdy zaczniemy je czytać to dostrzegamy, że coś się różni. Coś się zmieniło. Myślicie: "Co się stało tej narracji?" albo "Dlaczego książka o czymś kontrowersyjnym ma w sobie taki spokój?". Możliwe, że takie właśnie myśli będą Was nawiedzały podczas lektury „Nie opuszczaj mnie”.

Opowiadanie o fabule w przypadku tej książki nie jest według mnie wskazane. Ta powieść nieco różni się od innych i nie należy jej zamykać w ramy "książka o tym i o tym", bo zapewne odbierze to tylko przyjemność z lektury. Jak więc tu Was zachęcić lub, w zależności od Waszego gustu, zniechęcić do spotkania z tą książką?
Powodem, dla którego nie chcę zbyt wiele zdradzać, jest świat młodych ludzi kryjący się na kartach „Nie opuszczaj mnie” - świat dzieci, którym niewiele się mówi. Mieszkają odizolowani od reszty społeczeństwa, ale nikt im nie powie dlaczego. Czym różnią się od innych, skoro są przecież dokładnie tacy, jak inne dzieci?
Narratorka, czyli Kathy, patrzy wstecz na swoje życie i zaczyna opowieść o szkole, w której się wychowała. Różne uczucia i sytuacje z dzieciństwa są przez autora opisane po mistrzowsku, z dużym wyczuciem, szczegółami. Nam samym zaczyna się przypominać, jak świat wyglądał, kiedy miało się kilka lat. Te opisy nie wywołują jednak sielankowego nastroju, bo wraz z dorastającymi bohaterami dowiadujemy się o czekającej na nich przyszłości. Mrocznej, tajemniczej, o której niewiele wiadomo, nawet kiedy jest już bardzo blisko...
  
Kazuo Ishiguro jest Anglikiem japońskiego pochodzenia i to właśnie w Anglii odgrywają się wydarzenia opisane w „Nie opuszczaj mnie”. Wydaje mi się jednak, że to co mówi się o japońskich pisarzach można też powiedzieć o Ishiguro. Jego styl wyróżnia się na tle innych autorów. Przypomina mi za to o Murakamim i o komentarzach odnośnie japońskich powieści, że one jakoś "wolno idą na przód". Momentami miałam wrażenie, że „Nie opuszczaj mnie” nigdzie nie idzie, a jedynie udaje ruch.

Specyficzne są również retrospekcje, pojawiające się co krok. Już na początku trafiamy do przeszłości, bo narratorka jest dorosłą osobą mówiącą o dzieciństwie. Ale kiedy już jesteśmy w dzieciństwie, to cofamy się o miesiąc, od tego miesiąca o tydzień, bo "nie mogę opowiadać dalej, jeżeli nie słyszeliście o tamtym". Mnie nie było trudno się połapać, co i jak, niemniej uznaję ten zabieg za unikalny. Domyślam się, że Ishiguro łatwiej  było popisać się swoimi zdolnościami opisywania historii ze szczegółami, kiedy nadał im kształt wspomnień. Jednak z pewnością bardzo trudno było książkę w ten sposób napisać. Autor sam stworzył sobie labirynt, po czym zwycięsko z niego wyszedł. Jeśli nie tym jest odwaga, to czym?

W „Nie opuszczaj mnie” odnalazłam wiele ciekawych elementów, z czego najbardziej interesującymi były właśnie opisy dzieciństwa. Wyjątkowy jest również sposób, w jaki autor opisał sprawę niejednoznaczną. Nie zapominajmy poza tym, że to powieść o relacjach w przyjaźni i miłości. Ale specyficzna. Polecam raczej osobom szukającym czegoś nowego, a nie tym, którzy wypatrują jedynie czegoś, co pozwoli im się zrelaksować.
 
Kazuo Ishiguro to urodzony w Nagasaki pisarz, który w 2017 otrzymał Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury. Dwie z jego powieści doczekały się ekranizacji. Jedną z nich była książka „Okruchy dnia”, która otrzymała nagrodę Bookera. Rodzina pisarza przeprowadziła się do Anglii, gdy ten miał pięć lat. Powodem miało być podjęcie przez ojca pracy w National Institute of Oceanography. Ishiguro twierdzi, że dorastanie w japońskiej rodzinie umożliwiło mu rozwinięcie w sobie perspektywy innej od tej przyjętej przez jego rówieśników.


liczba stron: 319 (ale rozmiar czcionki niewielki), tłumaczenie: Andrzej Szulc, tytuł oryginału: Never let me go, książka w języku angielskim została wydana w 2005 roku